poniedziałek, 22 lutego 2016

Nadzieja na nowe, lepsze jutro...

Nie wiem czy wiecie, ale ostatnio zostałam mianowana Królową Marnowania Czasu. Nie robię nic pożytecznego, a moja wiara w ideały została poważnie zachwiana. Czuję się zagubiona, czuję się samotna i taka... bezużyteczna? Minuty przelatują mi przez palce, ludzie pojawiają się i znikają, a ja czuję, że stoję w miejscu. Do matury zostały mi dwa miesiące, mogłabym się pouczyć, usiąść z książką i nadrobić zaległości. Ale zamiast tego szwendam się z kąta w kąt i rozpaczam nad beznadziejnością takiej egzystencji. A potem przychodzi weekend, który niesie ze sobą nową energię. Przychodzą ludzie, którzy sprawiają, że zaczynam myśleć, że nie jestem jednak aż tak beznadziejna. Zaczynam zakładać: od poniedziałku będzie inaczej. Zmienię coś, wezmę życie we własne ręce. I znowu będzie dobrze... Ale dzwoni budzik, a ja zaczynam powtarzający się cykl. Nic się nie zmienia. Znowu zwyczajnie żyję z dnia na dzień, nie robię nic, co zasłużyłoby na jakąkolwiek uwagę. Prosto z mostu: obijam się, aż nuda wychodzi mi każdym bokiem. Mam jej dosyć, ale nie mam siły ani ochoty, by się jej pozbyć. Aż do kolejnego piątku... Wtedy Cytrynowa Dama staje się innym człowiekiem. I ma nadzieję, że już nim pozostanie. Ale jak to mówią, nadzieja jest matką głupich...


Jestem zwyczajnie zmęczona tą całą rzeczywistością, tą cholerną szarością, która próbuje się wedrzeć do naszego życia, jestem znużona rutyną i zniechęcona nadmiarem obowiązków, które prowadzą donikąd. Nie widzę sensu w bezmyślnym zakuwaniu, bo "przecież matura!", nie widzę sensu w udawaniu i to chyba przeszkadza innym. Przeszkadza im to, że mam własne zdanie i własną drogę, którą chcę podążać. Zawsze pod prąd. Zawsze naprzeciw tym, którzy chcieliby być jedyni i nieomylni, którzy chcieliby być najważniejsi. Nie uginam się pod ich wzrokiem, ale nie staję też widocznie na ich drodze. Nie chcę się już kłócić o rację. Jest to nie warte zachodu. Nauczyłam się, że idiotów się nie przekrzyczy. Więc już nawet nie próbuję. 

Ale męczą mnie nie tylko inni. Największym moim wrogiem jestem ja sama. To ja zamykam sobie drogę do rozwoju. Nie pozwalam wyjść sobie poza pewne granice. Gdy jestem szczęśliwa, staram się to szczęście zniszczyć niepotrzebnymi wątpliwościami. Szukam dziury w całym, wynajduję problemy tam, gdzie ich nie ma. Zamartwiam się, poniżam we własnych oczach i jestem swoim najsroższym krytykiem. Wyolbrzymiam porażki, pomniejszam sukcesy. Nazywam się idiotką i obwiniam za każde, nawet najmniejsze potknięcie. Myślicie, że dlaczego na blogu panowała przez tak długi czas pustka? Była ona odzwierciedleniem pustki w mojej duszy. Jakiś złośliwy głosik podszeptywał mi, że powinnam siedzieć cicho, w końcu nie mam nic ciekawego do powiedzenia...

Dzisiaj jednak stwierdziłam, ze najwyższy czas z tym skończyć! Przestać wszystko odkładać na jutro, na przyszły tydzień, na przyszły miesiąc. Zacząć małymi kroczkami wygrzebywać się z gówna, którym sama siebie obrzuciłam. Nie czekać na pomocną dłoń, bo ludzie są zawodni. A jeśli nie mogę liczyć na siebie, to na innych tym bardziej. 

Dlatego zmiany muszę zacząć od siebie. Muszę stać się swoim przyjacielem, a nie wrogiem. Muszę pokochać siebie, dążyć, aby być swoją najlepszą wersją, przy okazji pamiętając, że ideały nie istnieją. Że nigdy perfekcyjna nie będę. Nie wymagać nieosiągalnego, aby znowu się nie zawieść. Po prostu podążać za wewnętrznym głosem. Kochać siebie. Dopiero wtedy inni będą mogli zrobić to samo.


Bo jak to jest, że innym wybaczam wiele, a sobie stawiam tak cholernie wysoką poprzeczkę, że trudno mi ją przeskoczyć, a każde potrącenie jej podczas próby idealnego skoku jest dla mnie czymś czego nie mogę zaakceptować. Dlaczego za wszelkie niepowodzenia w relacjach międzyludzkich obwiniam siebie? To że ktoś odszedł, że był dupkiem czy tchórzem to jego osobisty problem. Nie mój. Nie mogę winić się za wszelkich debili dzisiejszego świata. A tych niestety jest na pęczki. Dobrze, że są jednak te nieliczne osoby, które dają powód do uśmiechu. Powód, aby każdego dnia wstawać. Powód, aby walczyć z własnymi demonami. Powód, aby z uśmiechem patrząc w przyszłość. 

Tak, jestem zmęczona, ale paradoksalnie mam już dosyć tego zmęczenia! Dlatego postanowiłam się przełamać i ta notka jest pierwszym krokiem w dobrą stronę. Krokiem do pogodzenia się ze sobą i z własnym życiem. Zostały dwa miesiące mojego starego życia. Dwa miesiące szkoły. Dwa miesiące zależności od innych. Muszę je wykorzystać. Nie, wróć, nie "muszę", tylko "chcę". A jak to mówią chcieć znaczy móc. Dlatego chcę patrzeć z nadzieją, cieszyć się promieniami słońca, które niedługo przemienią zimę w wiosnę i po prostu żyć. A nie egzystować.

Życzę Wam tego samego, Drodzy Czytelnicy. I obiecuję poprawę jeśli chodzi o bardziej regularne pisanie notek. Z tego co słyszałam, niektórzy są już od Cytrynówki uzależnieni. Ale nie martwcie się, powiem Wan w sekrecie, że jest to jest jedno z najmilszych i najmniej szkodliwych uzależnień :D

1 komentarz:

  1. Najważniejsze to właśnie kochać siebie, choć ktoś może powiedzieć, że to egoistyczne. Kochana życzę Ci właśnie tego i moc optymistycznego myślenia i odpoczynku. :-)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...